O szybownictwie w Gazecie Pomorskiej

W Gazecie Pomorskiej ukazał się artykuł o szybownictwie z udziałem naszych pilotów. Zapraszamy do lektury


 

Fajga i LechW minioną sobotę Mateusz Zakrzewski (300 godzin nalotu na szybowcu, informatyk, zarządza zespołem programistów) latał szybowcem nad Bydgoszczą. Przez radio usłyszał wezwanie śmigłowca ratowniczego, który z Bydgoszczy wyruszył do pierwszego wypadku w Pile. Tam podczas zawodów zderzyły się w powietrzu dwa szybowce. Spadochrony uratowały pilotów. Dzień później znowu w Pile zderzyły się kolejne dwa szybowce. Jeden z szybowników zginął, a fragmenty rozbitego szybowca raniły przechodnia.

 

– Naszemu środowisku jest przykro i wstyd z powodu zranienia przypadkowego przechodnia – mówi Artur Lech, wiceprezes Aeroklubu Bydgoskiego. – Aeroklub Polski otworzył konto dla poszkodowanego. Czujemy się odpowiedzialni za to, co się stało.

– Czy nie ma zagrożeń podczas nurkowania, jazdy samochodem lub motocyklem? - irytuje się Wojciech Fajga (szybownik, właściciel firmy) z Aeroklubu Bydgoskiego. – Co roku 250 osób ginie na motocyklach, a na szybowcach jedna – może dwie. Trzeba nauczyć się zarządzać ryzykiem i niebezpieczeństwem. Im mniej się wylata przed zdobyciem uprawnień, tym gorzej.
Grzegorz Nadolny (instruktor szybowcowy z Aeroklubu Bydgoskiego, basista jazzowy) dodaje, że ryzyko jest wpisane w sporty lotnicze. Nie są bezpieczne jak jazda na rowerze, choć i na rowerze można sobie zrobić krzywdę. Są procedury, których trzeba przestrzegać. Dzięki nim latanie staje się bardziej bezpieczne.
Dla Mateusza Zakrzewskiego szybownictwo jest kompromisem między szachami a sportem ekstremalnym. W powietrzu wygrywa ten, który lepiej wykorzysta warunki pogodowe. No i ten, kto ma więcej odwagi. Przecież latanie – i to na szybowcach, które nie mają przecież silników – odbywa się wbrew prawu ciążenia. Wymaga odwagi.
To, co wydarzyło się podczas zawodów w Pile, nigdy dotąd nie miało miejsca. To raczej pechowe sytuacje, które nie powinny obciążać sportu szybowcowego. Statystycznie w każdym roku rozbija się kilka samolotów i szybowców. Nie otwierają się spadochrony. Giną ludzie.

Bąk nie zna zasad
Pasja latania dotyka co drugie pokolenie rodziny Lechów. Dziadek Artura Lecha – Jan przychodził do aeroklubu przez 40 lat. W latach 60. skonstruował w Bydgoszczy mięśniolot. Królowa Anglii ufundowała nagrodę dla konstruktora statku powietrznego napędzanego siłą mięśni. Wynalazek musiał przelecieć wyznaczony dystans. Zadanie było tak trudne na tamte czasy i dostępne technologie, że wtedy nikt nie zdobył nagrody. Została zdobyta dopiero wiele lat później.

Konstrukcja dziadka nie miała śmigła. Siłę nośną miał zapewnić ruch skrzydeł napędzanych łańcuchem dwuosobowego roweru. W tamtych latach nie było dostępu do materiałów. W domowym archiwum przetrwał dokument wydania złomu lotniczego – pogiętych rurek duraluminiowych.
– Dziadek wzorował się na bąku, który jest za ciężki na latanie, a lata – opowiada Artur.

Podobno mięśniolot Jana Lecha na moment oderwał się od ziemi, ale nie latał. Dziadek Jan wykonał też model samolotu, który jakiś dygnitarz skonfiskował na pochód pierwszomajowy. Model stał później przez lata na placu Wolności i wielu bydgoszczan robiło sobie przy nim pamiątkowe zdjęcia.
Artur od lat marzył o lataniu. No i trzy lata temu, po czterdziestce, to zrobił.
W tym wieku życie się stabilizuje – dzieci dorastają, wiele podstawowych potrzeb jest już zaspokojonych, są stałe dochody i łatwiej część z nich przeznaczyć na pasje. Przecież na studiach trzeba się dużo uczyć i bawić, nie ma czasu na latanie. Później marzenia zaczynają uwierać. Brakuje pasji.
Stąd narty, nurkowanie, latanie.
Katalizatorem latania są najczęściej marzenia z dzieciństwa. Czasem przypadek. Na dziesięć osób przychodzących do aeroklubu na kurs pasją zaraża się jedna – może dwie.

Młodzieńcza fascynacja, modelarstwo, doprowadziła Wojciecha Fajgę na lotnisko. Kurs szybowcowy zaczął przed wprowadzeniem stanu wojennego. W tamtych czasach latanie nierozłącznie było związane z wojskiem. A kiedy generał Jaruzelski wyprowadził czołgi na ulice, rodzice powiedzieli Wojtkowi: – Nie, ty nie pójdziesz do wojska!

Później przyszła pora na rodzinę i firmę. W okolicach czterdziestki niektórzy zmieniali żony, przesiadali się na motocykle, a on zaczął szybować. Zapewnia, że wokół tego sportu powstaje fajna społeczność. Latanie przyciąga jakiś typ ludzkiej osobowości. Wspierają się, wymieniają doświadczeniami. A kiedy nie ma warunków – siedzą razem i grillują.

Z góry wszystko pięknie wygląda, ale kiedy lecisz po raz pierwszy – nie poznajesz miasta. Kurczowo trzymasz się drążka. Ten pierwszy, samodzielny lot pamięta się najbardziej. Ze stresu zapominasz połowy umiejętności.
A kiedy wylądujesz, to stajesz się panem świata, chcesz dalej latać. Taki to zastrzyk energii.
– Poczucie wolności stanowi o pięknie szybownictwa, a zróżnicowanie warunków meteorologicznych na trasie i związanych z tym zadań powodują, że każdy lot jest inny – zapewnia Grzegorz Nadolny. – Człowiek zawieszony na niebie, przelatujący kilkaset kilometrów bez kropli paliwa odczuwa ogromną satysfakcję. To jak przysłowiowa wygrana w totolotka. Wymaga to olbrzymiej wiedzy i doświadczenia, by odnajdywać i wykorzystywać wznoszenia termiczne umożliwiające szybowcom wzbijanie się.

Szybowiec lata, ponieważ pilot odnajduje wstępujące prądy powietrzne. Startujesz za samolotem, wyciągarką lub szybowcem z własnym napędem. Można startować z gumowych lin (jak z procy), a w górach jest start grawitacyjny. Niektórzy próbowali startu za jadącym samochodem lub (kiedyś) parą koni. Wojciech Fajga znalazł też w internecie rosyjski wynalazek: balon wzniósł za dziób szybowiec, a następnie go odczepili.
Szybowiec lata dzięki sile nośnej skrzydeł. Dłużej utrzymuje się dzięki kominom termicznym, w których nabiera wysokości. Kominy powstają przez nierównomierne nagrzanie się ziemi i unoszenie ciepłego powietrza. Wraz z nim nabiera wysokości szybowiec.
Najciekawsze są doloty, kiedy dolatujesz w okolice lotniska, wykręcasz ostatni komin i lotem ślizgowym dojdziesz do lądowania. Pojawiają się emocje, bo powietrze pracuje i nie da się wyliczyć, czy jesteś dostatecznie wysoko, żeby dolecieć. Na wszelki wypadek trzeba mieć zapas wysokości. No i zaczyna się partia pokera.

W Bydgoszczy w bezpośredniej bliskości lotniska nie ma pól, na których można byłoby przygodnie wylądować. Dlatego Wojtek niedawno posadził szybowiec na polu w Osielsku.
Pasja kosztuje. Na początek (kurs za wyciągarką) trzeba wydać 3,4 tys zł. Rozwój i doskonalenie lotniczej kariery to kolejne wydatki. Koszty są porównywalne do innych aktywności: narciarstwa, żeglarstwa, jeździectwa. Nauka latania przynosi początkowo momenty desperacji, a nie zachwycenia. Ludzie, którzy przed laty szybko nauczyli się jeździć samochodem, na nartach czy pływać na żaglach przekonują się, że latanie nie jest tym samym. Nagle sobie nie radzisz. Ciężko zsynchronizować pilotowanie, obserwowanie przyrządów, powietrza, rozmowę przez radio i planować strategię lotu. Uczeń myślał, że wsiądzie i poleci, a tu wszystko robisz źle.

Tracisz wiarę we własne siły. Nagle przychodzi przełamanie i wtedy już możesz się zachwycić. Przy pierwszych lotach widzisz niewiele. Wieża pyta: gdzie jesteś? No gdzie? Nie wiem. Z góry nie poznaję.

Czasem na szkolenia przychodzą ludzie, którzy mają pieniądze i szybko chcą latać. Szkolą się w komfortowych warunkach pogodowych, a później wypuszczają się na trasę i nie wiedzą, co zrobić po załamaniu pogody. Trzeba też rozmawiać o niebezpieczeństwach.

– Nie boimy się rozmawiać o błędach – mówi Wojciech Fajga. – Nie ukrywamy ich. Jeśli ktoś zostałby wyśmiany czy opier…, to następnym razem się do nich nie przyzna. W dobrej atmosferze, rozmawiając o nich otwarcie, możemy się wszyscy czegoś nauczyć. No i niezależnie od poziomu wykształcenia od czasu do czasu warto polatać z kimś, kto ma większe doświadczenie.

Ciasno w „kominie”
Ryzyko w lataniu zwiększa się podczas zawodów. Wszystkie szybowce po kolei startują z ziemi. Gromadzą się w jednym noszeniu termicznym (tzw. kominie). W Pile była niska podstawa chmur. W powietrzu aż gęsto od kilkudziesięciu szybowców. Trzeba bardzo uważać, bo wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Mogłoby się wydawać, że piloci mieli tyle nieba, że nie powinni się zderzyć, ale krążyli w jednym „kominie”.
Kilka minut po wzbiciu się ostatniego otwierany jest start. Podczas zawodów trzeba pokonać trasę np. 250 – 500 kilometrów. Kto przeleci najszybciej – wygrywa. Bardzo ważny jest moment odejścia na trasę. Pewnie kilka czynników doprowadziło do wypadków w Pile. Gdyby to nie były zawody, to słabsi pewnie by wylądowali, inni odlecieli, rozgęściłoby się.

Pomimo takich zdarzeń chcą latać jak najdłużej, ponieważ takich wrażeń jak w powietrzu nie doświadczysz na ziemi.

Nawet żony pilotów widząc rano na niebie cumulusy (rodzaj chmur) wiedzą, że mężów poniesie na lotnisko.

żródło: Gazeta Pomorska/ Roman Laudański

wszelkie prawa zastrzeżone © Aeroklub Bydgoski